„Gra o tron”, jak każdy wielki serial, swoich krytyków miała od zawsze.

Wielu od samego początku wytykało showrunnerom odstępstwa od pierwowzoru, uproszczenie niektórych wątków czy kreacje kilku jeszcze bardziej irytujących niż w książkach postaci. Mimo to do aż 6. sezonu przeważały raczej zachwyty i słowa uznania. Potem jednak twórcy musieli już sami, bez książek Martina, ciągnąć dalej fabułę… i zaczęły się problemy. Ostatnie dwie serie mimo licznych nagród i pobitych rekordów oglądalności zebrały chyba największe baty, zarówno od zwyczajnych widzów, jak i krytyków. Zdecydowałem się zebrać w jednym miejscu kilka najpoważniejszych zarzutów i najczęściej powtarzanych, z którymi ciężko się nie zgodzić. Jednocześnie te same błędy mogą powtórzyć się przy okazji 8. sezonu, warto więc przyjrzeć się temu, co poprawione być musi, aby nie zepsuć nam tego długo wyczekiwanego finału.

1. Gdzie tu królestwo, gdzie rody?

1

Gdybyście musieli w kilku zdaniach powiedzieć, dlaczego Westeros wykreowane przez Martina jest tak wyjątkowe i inne, co byście powiedzieli? Co je mocno odróżnia od reszty mniej lub bardziej sztampowego fantasy? Dla mnie to zdecydowanie częste inspirowanie się historycznymi zdarzeniami, postaciami i motywami, a następnie przekształcanie ich na styl pasujący do Westeros i wrzucanie do historii. Na początku zarówno w serialu, jak i książkach mamy świetnie zbudowane państwo, pełne lordów, rodów, przywódców, ludzi o wysokiej pozycji, którzy chcą uszczknąć chociaż trochę władzy dla siebie. U Martina mamy do czynienia wręcz z dziesiątkami postaci trzecioplanowych. Niektórych to irytuje, bo w końcu ci bohaterowie z czasem nabierają znaczenia i trzeba ich już zapamiętać, umieć skojarzyć. Mnie jednak zawsze fascynowało, jak realistyczna, głęboka i rozbudowana jest tu warstwa polityczna. To była faktycznie gra o tron.

Co mamy teraz? Przyznam, że nie mam pojęcia. Oglądając poprzedni sezon, byłem w ciężkim szoku. Nagle 90% wojsk i nacji Westeros zwyczajnie wyparowało. Podrzędni wasale przestali istnieć. Zostali jedynie główni gracze razem z nieograniczonymi zasobami bezimiennych wojowników. Jedyne przypadki — takie jak lady Mormont, lord Glover czy Randyll Tarly — można zliczyć na palcach obu rąk, niestety żadna z tych postaci nie pełni ważniejszej funkcji w serialu, a większość dość szybko umiera. Szczytem scenariuszowego lenistwa jest to, co zrobiono z Reach oraz Dorne — to już chyba stało się memem, w każdym razie „Dedecy”, czyli odpowiedzialni za powstanie serialu David Benioff i Dan Weiss, uznali, że dobrym pomysłem będzie zabawa w Thanosa (ale czy to na pewno Thanos nie udawał „Dedeków”?) i błyskawiczne usunięcie tych dziesiątek tysięcy żołnierzy oraz zastępów szlachty. Czy ktokolwiek, kto czytał książki i zna Dornijczyków, jest w stanie uwierzyć, że ci ludzie po stracie kolejnych przywódców grzecznie zostali w swoim lennie? To samo odnosi się chorążych Tullych, którzy najwidoczniej działają niczym standardowe „miniony” do bicia w blockbusterach: zabijesz królową — wszyscy padają. Twórcy zupełnie niepotrzebnie mocno ograniczyli sobie dostępny czas i zdecydowali się w najbardziej leniwy i irytujący sposób wyrzucić wszystko, co zawsze charakteryzowało „Grę o tron”. Najbardziej jednak obawiam się, że kiedy stanie się to wygodne, showrunnerzy sprowadzą z Dorne 50 tysięcy świetnie wyszkolonych żołnierzy tylko po to, aby ktoś mógł się rozprawić ze Złotą Kompanią i armią Cersei. Niektórzy pewnie wzruszą ramionami i powiedzą, że co ich interesują jacyś podrzędni lordowie… tylko że właśnie te dziesiątki rodów, ważni szlachcice, politycy, których w sadze jest od zatrzęsienia, sprawiają, że fabuła książek musi przebiec w dużym stopniu inaczej niż w serialu. Martin musiałby wspiąć się na wyżyny swoich zdolności, aby doprowadzić sytuację w swojej serii do takiej, jaką mamy w serialu.

W rzeczywistości twórcy oraz HBO przegapili fakt, że wykorzystując pełnię książkowego potencjału, mogliby zrealizować pełne, dwa ostatnie sezony lub nawet nakręcić jeszcze dziewiąty i to bez sięgania po Aegona czy lady Stoneheart (których nie wprowadzenie jak najbardziej pochwalam).

2. Logiki tu nie szukajcie

2

Teleportujące się armie, nagłe zaćmienia umysłowe mistrzów strategii i intryg, piesze wędrówki prosto w objęcia armii Nocnego Króla, odrzutowe kruki, skomplikowane operacje medyczne, które można przeprowadzić, używając jedynie prastarej instrukcji. Ile razy słyszeliście takie hasła w trakcie emisji poprzedniej serii? Niestety, o tym trzeba mówić i trzeba to wypominać. Nie może być tak, że w produkcji na tym poziomie, z tym budżetem, statusem i tak wielką grupą twórczą scenarzyści,reżyserzy dopuszczają się tak kardynalnych błędów. Naprawdę boję się o 8. sezon. Pogodziłem się już z tym, że pewnie ktoś kiedyś zgadł finał, ale ciągle mogę z niego czerpać satysfakcję. Nie zdarzy się to jednak, jeśli wcześniej będę co dziesięć minut walił głową w ścianę z powodu tego, co dzieje się na ekranie.

Wpadki w 7. sezonie nie są spowodowane zbytnim skomplikowaniem scenariusza czy czymkolwiek sensownym. Większość z nich to wynik lenistwa, a reszta to rezultat zwyczajnej nieuwagi oraz licznych, rażących niedopatrzeń. Jeśli jakakolwiek produkcja ma tych błędów aż tyle, ile miał ostatni rozdział hitu HBO, w pewnym momencie widz zaczyna wypadać z rytmu; przestaje wierzyć w świat przedstawiony. Oczywiście zdarza się, że pewne nielogiczności są zamierzone — świetnym przykładem jest tu „Wojna o planetę małp” Matta Reevesa, gdzie jest mnóstwo scen, które, delikatnie mówiąc, są bardzo naciągane, jest to jednak w zupełności zamierzone działanie, aby osiągnąć konkretny, emocjonalny efekt. W „Grze o tron” większość z nich jest dla wygody scenarzystów, nie naszych wrażeń.

4

W trakcie „Tańca ze smokami” armia Stannisa utknęła w śnieżnej zamieci, tracąc na liczebności. Tkwi tam nadal. Jedną z najważniejszych postaci, jedynego prawowitego króla Westeros (no błagam, książkowy Stannis to król idealny!), który w każdym innym uniwersum od dawna miałby podpórek zrobiony z obu Boltonów, zatrzymała… pogoda. Na prawie cały czas trwania książki. Niewykluczone, że to właśnie śnieg i zamiecie będą ważnym czynnikiem ostatecznej śmierci Baratheona pod Winterfell. Tak, Martin nie udaje. Jeśli mamy zimę, jedną z najgorszych w historii Westeros, to JEST TO ZIMA. W serialu… no, chyba wszyscy wiemy, o co chodzi. Nie zrozumcie mnie źle, realistyczna pogoda nie jest ważnym elementem jakiegokolwiek dzieła. Mimo to w tym świecie pory roku są istotniejsze niż gdzie indziej, zima jest tu czymś znacznie ważniejszym niż tylko epicko brzmiącą metaforą. Wybaczcie, ale jeśli nawet za Murem świeci słoneczko, bohaterowie spacerują bez okryć głowy, niektórzy są w stanie biegać całą noc, a inni stać nieruchomo bez żadnego ocieplenia poza ubiorem, to nie jestem w stanie zaufać twórcom, że w 8. sezonie zobaczę zimę, którą Ned Stark zapowiadał, zanim było to modne.

Nie ma też absolutnie nic bardziej denerwującego niż parę tysięcy znikających żołnierzy, którzy wyskakują potem jak króliki z kapelusza, kiedy akurat są potrzebni. Spotkałem się z argumentem, że przecież między poszczególnymi odcinkami może mijać sporo czasu. To się jednak kompletnie nie broni, bo patrząc na mapę, na dotychczasowe serialowe i książkowe podróże, można oczekiwać, że na wykonanie tych wszystkich przerzutów armii, rejsów i innych przemieszczeń, które nastąpiły tylko w 7. sezonie, powinny zejść całe miesiące.

I na koniec — czy tylko ja przegapiłem, kiedy Lannisterowie dorobili się magicznych koszar, które taśmowo produkują im żołnierzy? Wygląda na to, że ciągle mają ich sporo, a powinni mieć ich tyle, że jakiekolwiek negocjacje pokojowe byłyby zwyczajnie nieopłacalne dla wrogów Cersei, pewnie nawet Avengersi zza Muru pod wodzą Jona „Już Nie-Snowa” by sobie poradzili z resztą armii oficjalnych władców Westeros.

3. Kim jesteś i co zrobiłeś z Varysem?

 3

Powiedzmy otwarcie, showrunnerom skończyły się pomysły na to, jak prowadzić dalej wątki pewnych postaci. Dotyczy to szczególnie tych najbardziej złożonych i skomplikowanych. Najlepszym przykładem jest oczywiście Varys, wspaniała postać, ulubieniec wielu fanów i jeden z najtwardszych, najpoważniejszych graczy, w poprzednim sezonie sprowadzony do roli tła, okazjonalnie echa. To był jednocześnie ostatni moment, aby pokazać to, za co uwielbiamy Varysa; w finalnej odsłonie zwyczajnie zabraknie już miejsca na intrygi, spiski i zakulisowe działania. Poprzedni rozdział historii ukazanej w serialu HBO miał idealną strukturę i fabułę do pokazania zdolności Varysa. Zmarnowano to, naprawdę wątpię więc, że doczekamy się jakiegoś satysfakcjonującego dla tej postaci zakończenia.

Nieco lepiej sprawa się miała z Littlefingerem. On swój wątek miał. Niestety, tutaj twórcy najwidoczniej bez materiału książkowego nie potrafią rozwijać postaci Petyra. Zmienili go w naiwnego, głupiego i irytującego podrzędnego lorda z godną politowania intrygą. Zabrakło też większych chęci ze strony aktora, który jedyne emocje okazał w swojej finalnej scenie, a przez resztę sezonu był kompletnie bezbarwny, odbierając postaci cały urok i charyzmę.

5

Przyznam, że ze sporym zdziwieniem podchodzę do tych wszystkich teorii, że Baelish żyje i knuje jakiś nowy plan. Po pierwsze, nie ma już na to czasu. Po drugie, może u Martina Varys z Littlefingerem są kimś więcej niż zwykłymi ludźmi, ale nie u „Dedeków”, którzy bali się zanurzyć w ten świat i poszukać ciekawych motywów i pomysłów — główne postacie zabrali na oczywiste fabularne tory, a te ambitniejsze i trudniejsze sprowadzili na samo fabularne dno, tylko czekając, aż rozwój fabuły pozwoli ich zabić.

Generalnie problemem scenarzystów jest spójne utrzymanie charakterów swoich postaci. Sansa co prawda ciągle jest denerwującą Sansą, ale ktoś jednak uznał, że warto z niej zrobić rewelacyjną przywódczynię i świetną intrygantkę. Dobry pomysł, szkoda tylko, że prezentowany na ekranie z taką sztywnością i nieudolnością. Ostatecznie najróżniejsze (genialne zdaniem bohaterów) pomysły lub posunięcia zamiast wzbudzać szacunek, wywołują raczej uśmiech politowania. Jedynymi konsekwentnie pisanymi bohaterami, do których zachowania na dobrą sprawę przyczepić się nie można, bo nic tu niczemu nie przeczy, są Jon, Jaime oraz Tyrion. Za tego drugiego twórcom należą się nawet duże brawa, a dla mnie to największy wygrany poprzedniej serii.

6

Innym palącym problemem jest brak wyraźnego antagonisty. Wszyscy pamiętamy Boltona, pamiętamy Joffreya. Obecnie zostaliśmy z Nocnym Królem, Euronem oraz Cersei. Oczywiście jak każdy uwielbiam Innych oraz ich przywódcę, a każde ich pojawienie wywołuje ciarki na całym ciele. Nie mają jednak charakterów, osobowości, ciekawszych motywacji, są tak naprawdę jedynie fizycznym przeciwnikiem. Nie ma tu mowy o starciu ideologii. Euron próbuje być kreowany na nowego Boltona. Aktorowi brakuje jednak charyzmy, szaleństwa i mocy postaci wykreowanej przez Iwana Rheona. Póki co nie zrobił też nic, co wywołałoby u widzów nienawiść. Euron to zwyczajny, nieokiełznany wariat, pozbawiony charyzmy, którego główną cechą są szaleńcze miny i bardzo luźny sposób bycia. Cersei za to już doprawdy nie ma kompletnie nic nowego do pokazania. To postać wyeksploatowana do cna; pewnie podobnie czuje aktorka, która w ostatnim sezonie grała na autopilocie, nawet nie próbując tchnąć trochę życia w swoją postać. Wielka szkoda, bo finał serialu zasługuje na mocnego, świetnie napisanego i zagranego antagonistę.

Ostatnie dwa sezony serialu były pełne minusów, wad i głupot, które mogą budzić realny niepokój co do jakości ostatniego sezonu. Mimo to wiele rzeczy ten serial robi nadal dobrze, a niektóre nawet lepiej niż do tej pory. W kolejnym tekście skupimy się na tym, co w 6. i 7. sezonie było świetne, mogąc także pozytywnie wpłynąć na przyszłoroczną ostatnią odsłonę produkcji.