„Gra o tron” dotarła do końca. O fabularnych rozwiązaniach powiedziano już wszystko. Niestety, mimo tego, co zdawały się obiecywać poprzednie sezony, również kwestie reżysersko-techniczne w ostatnich dwóch epizodach zaczęły zawodzić. Oczywiście nie ma mowy o aż tak wielkim nieporozumieniu, jak przy fabule, ale jednak twórcom (przed ostatni odcinek reżyserował Miquel Sapochnik, finał nasi showrunnerzy) nie udało się uniknąć kilku błędów.
Reżyseria, zdjęcia
Piąty odcinek był spektakularny, raczej nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Miguel Sapochnik rozumi,e czym jest rozmach i jak powinno się kręcić wielkie sekwencje. Rzeź, jaką urządza Dany, mrozi krew w żyłach, jest brutalna i efektowna. Reżyser nie szczędzi widzom ujęć na umierających cywili, często w najgorszy możliwy sposób. Wiele z tych scen mamy szansę obserwować z bardzo bliska, czując się momentami niemal tak, jakbyśmy tam byli.
Rzeczą, za którą chciałbym jednak reżysersko-operatorski duet pochwalić, są przede wszystkim te mniejsze sceny walki w uliczkach między armiami. Robią prawdziwe wrażenie i mi osobiście aż przypomniała się legendarna Bitwa Bękartów — kamera blisko, ale ustawiona tak, byśmy mimo dużej dynamiki widzieli szczegółowo zaplanowaną choreografię. Całość jest bardzo brutalna, krew efektownie tryska z ran, twórca w żadnym momencie nie popada jednak w przesadę, a nadaje tym sekwencjom zaskakującej surowości. Żałuje, że w ten sposób nie rozegrano całego starcia o miasto.
Sapochnika w trakcie bitwy interesowali przede wszystkim bohaterowie. Znów wiele scen wygranych jest na twarzach aktorów, idealnym przykładem tu jest Szary Robak, który praktycznie nic nie mówi, ale reżyser pozwala aktorowi wyrazić całą motywacje tego bohatera, chętnie zatrzymując przy nim kamerę. Widza to może uosabiać się z Jonem, totalnie przerażonym i zdekoncentrowanym tym, co dzieje się dookoła niego. Reżyser pokazał również, jak zachowują się żołnierze w takich sytuacjach, kiedy puszczają im wszelkie hamulce i w końcu mogą dać upust swoim żądzom (wyraźne jest to zwłaszcza w przypadku przybyszów z Północy), gwałcąc, rabując i mordując bez opamiętania do tego stopnia, że gotowi byli zaatakować swojego władcę. Jon nie jest ich w żaden sposób w stanie opanować i bardzo dobrze, że tak to przedstawiono.
Tak jak Sapochnik znowu może zachwycać przedstawiając starcie, tak zawodzi w innych momentach. Chociażby oczekiwany pojedynek Góry z Ogarem. Przede wszystkim jest to pojedynek o nic, bez żadnej wagi. Po drugie — następuje tu dziwna przemiana z brutalnego, realistycznego przedstawienia walki do popisowej, brzydkiej i przerysowanej nawalanki rodem z jakiegoś blockbustera. Podkreśla to zwłaszcza przesadzony, okropny wygląd Góry. Kilka razy zirytował mnie również, nazwijmy to, rajd Starkówny po Przystani. Bardziej naciąganego „plot armora” ciężko znaleźć. Arya przechodzi praktycznie nietknięta przez całe miasto, nie ima się jej ogień, tłum, walące się budynki. Na koniec ratuje ją Cienistogrzywy… ehh.
Tak samo możemy określić manewry Drogona, który nagle w magiczny sposób unika wszelkich pocisków z niezliczonej ilości skorpionów. Wygląda to ładnie, ale jest niesamowicie idiotyczne i niespójne z tym, co widzieliśmy zaledwie odcinek wcześniej. Jeszcze gdyby pokazano nam to jako prawdziwy popis sztuczek powietrznych Drogona, epicką i skomplikowaną walkę — niech będzie. Nic z tego się jednak nie wydarzyło, smok przyleciał, poryczał, spalił i odleciał. Tyle.
Tak jak udało się jednak wywołać w tym odcinku jakieś emocje (scena śmierci rodzeństwa Lannisterów, rozmowa Tyriona z Jaime’em), tak nie mogę tego powiedzieć o odcinku finałowym, który jest chodzącą definicją serialowej reżyserii — mdłej, niewyraźnej i bardzo generycznej. Tyran, stojący na podwyższeniu i przemawiający w dziwnie brzmiącym języku do armii fanatycznych wyznawców — jest; pseudo dramatyczne typowe ujęcia z wnętrza spalonych chatek na smutnie spacerujących bohaterów — są; więzienne rozmowy o sensie życia — są; dramatyczne wbicie noża po długim i namiętnym pocałunku — jak najbardziej. A to wszystko podane w kompletnie nieemocjonujący sposób. Finały serialu charakteryzują się nostalgią, odwołaniami do całości i przede wszystkim, wybaczcie za powtórzenie, EMOCJAMI — nawet jeśli wywoływanymi w najbardziej oczywisty sposób. Nie wierzę, że ktokolwiek poza fanatycznymi fanami wzruszył się chociażby na moment. Tu potrzeba reżysera, który albo jest prawdziwym specem w swoim fachu, albo świetnie rozumie bohaterów, o których opowiada i aktorów — wiedząc, w jaki sposób ich poprowadzić, zainspirować, jak manipulować kamerą i projektować sceny. “The Irone Throne” to poziom seriali CW.
Do tego dochodzi kilka nieścisłości — dlaczego tak właściwie patrole armii Dany były tak dobrze ustawione, aby złapać Jaime’a, ale już nie tak dobrze, aby zatrzymać grupy uchodźców, o których przeznaczeniu wiedzieli wszyscy? Jakim cudem Jaime, nawet z pomocą Davosa, przeniknął do miasta? Jak Davos dostarczył łódź pod Czerwoną Twierdzę i nikt tego nie zauważył? Dlaczego Żelazna Flota na jednym ujęciu jest bardzo (bardzo!) daleko od miasta, a chwilę później Euron cały wesoły wychodzi na brzeg walczyć z byłym swojej królowej?
Scenariusz, gra aktorska
Tym razem mała zmiana, płynnie chciałbym bowiem przejść do samego skryptu. “Grę o tron” zawsze cechowały świetne dialogi. Uszczypliwe, inteligentne, rozbudowane, czasami zabawne, ale rzadko sztuczne czy wymuszone. Były one dużym plusem drugiego epizodu finałowego sezonu, gdzie Cogman rozumiał swoich bohaterów i idealnie napisał kwestie pod poszczególnych aktorów. Panowie showrunnerzy zdają się jednak kompletnie tego nie wiedzieć — ba, nawet nie potrafią wyłapać, jak beznadziejnie brzmią ich pomysły. W przedostatnim odcinku jeszcze jakoś to wychodzi, Sapochnik razem z aktorami dali radę przepchnąć praktycznie wszystko i nawet wyrażona w paru zdaniach, kompletna negacja 8-letniego rozwoju Królobójcy zaczyna przeszkadzać dopiero po seansie.
Finał jest jednak festiwalem dialogów, których autorem mógłby być gimnazjalista, ewentualnie nastolatek piszący fikcyjne historyjki na swojego bloga. “Bran the Broken” (nie powołujmy się na tłumaczenie)? Serio? Tyrion zawsze miał pewne ciągoty do romantyzmu i patetyczności, ale na Siedmiu — zachowajmy umiar! Jego przemowa w obliczu lordów jest fatalna, przepełniona wypowiedziami, od których bolą uszy (nieadekwatne do niczego – „nie ma nic lepszego niż dobra historia”; powoływanie się na podróż za Mur i zostanie Piz… Trójoką Wroną, jakby kogokolwiek z południowych lordów to cokolwiek interesowało, a w Dorne pewnie nawet nie słyszeli o Nocnym Królu). Do tego wszystkiego mamy strasznie suchą propozycję Sama. Takie kwestie jak kompletny brak charakteru przedstawicieli tej „rady” i jej kameralność pozostawię bez milczenia. Ciekawi mnie tylko, czy twórcy naprawdę uwierzyli, że Tyrion jedną przemową przekona władcę Dorne, posiadającego najpotężniejszą obecnie armię w Westeros, do podporządkowania się kalekiemu dzieciakowi z niezbyt zachęcającą aparycją i krasnalowi ze znienawidzonego rodu.
Nie bardzo też rozumiem, dlaczego Sansa w tak ważnym momencie zażądała niepodległości, mimo bycia tak wspaniałym politykiem i zaryzykowała, że zaraz reszta rozpocznie koncert życzeń… tym bardziej nie rozumiem, dlaczego ostatecznie do tego nie doszło.
Aktorzy starali się. Tego odmówić im nie mogę. Prawdziwym i szczerym zaskoczeniem jest tu Emilia Clarke, która moim zdaniem bardzo dobrze oddała przemianę bohaterki i emocje, jakie nią targały (scena z Jonem, Tyrionem w 5. odcinku), a było to nie łatwe, metamorfoza sama w sobie nie ma sensu. Lenie Headey, czyli serialowej Cersei, też pozwolono w końcu coś zagrać i jak zawsze udowodniła, że jest najlepszą kobiecą aktorką w całej obsadzie. Przyjemnie było patrzeć nawet na Petera Dinklage’a, który tak strasznie próbował wlać odrobinę życia w swoje kwestie. Naprawdę lubię cameo Edmure’a — Tobias Menzies to świetny aktor i charyzmą oraz prezencją, co zabawne, jest zdecydowanie najbardziej królewski ze wszystkich ostałych aktorów.
Efekty specjalne, scenografie, muzyka
Twórcom efektów specjalnych należą się co do zasady brawa. CGI w najtrudniejszych scenach nie razi, smoki wyglądają świetnie. Spektakularna destrukcja została również przygotowana tak dobrze, że spokojnie można to puścić w kinie. Problemem jest oczywiście fakt, że kamienie z jakiegoś powodu wybuchają, ale tu ciężko określić, czy to zamysł speców od CGI, scenarzystów czy reżysera. Co ciekawe zdarzyły się jednak małe niedociągnięcia w mniejszych scenach — kiedy w finale Dany wygłasza swoją przemowę, a potem rozmawia z Jonem i Tyrionem, widać jak na dłoni, że aktorzy stoją na tle zielonego ekranu i wyglądają jak wklejeni w całość.
Pomysł na pokazanie zniszczonej Królewskiej Przystani pełnej popiołu imitującego śnieg był bardzo fajny, ale niestety zabrakło skali i lepszego przedstawienia tego miejsca. Był tu spory potencjał, wielkie, wymarłe miasto, to sceneria do nagrania horrorowego spin-offu, a twórcy tylko rzucili kilka ujęć gdzieś w tle i całość odbudowali w miesiąc. Nawet otwierające finał ujęcie przedstawia ulicę, na której rozegrało się starcie w epizodzie poprzednim.
Muzykę w obu epizodach oceniam dobrze, wreszcie było ją słychać, a nawet udało się Djawadiemu odpowiednio podbudować niektóre sceny (co nie było regułą w tym sezonie). Uściślijmy — niesamowicie szanuje tego rewelacyjnego kompozytora, a jego pracę przy “Grze o tron” uważam za monumentalną i wspaniałą. Mimo to słychać, że myślami jest już gdzieś indziej, chociażby właśnie przy „Westworld”, gdzie 2. sezon był jego popisem. Dla mnie to fantastyczne — zasłużył na nowe, ekscytujące wyzwania i możliwości.