Tym razem było (prawie) wszystko – krew, cycki i ogień, dużo ognia. Po poprzednim, bardzo oszczędnym w efekty epizodzie mamy tym razem prawdziwą bombę, a wraz z nią nowe kategorie do omawiania.
Efekty specjalne
Nie starczyło CGI na smoki i Ducha, ale za to na pływające statki, burzę i Nymerię – już tak. Nie można też zapomnieć o pięknej szarej łuszczycy na ciele Joraha, ale po kolei. Otwierająca scena funduje nam sporo sztucznych, niebieskich rozbłysków, które jakoś nieszczególnie cieszą oko. Jakoś w ogóle dziwnie jest z tymi filmowo-serialowymi burzami – wyglądają dziwnie nierealnie, szczególnie w kwestii „błyskawicznej”. Idąc dalej w zabawy z CGI, mamy Nymerię na tle filozoficznych rozważań Aryi. Rzeczywiście, wilkor nawet przypomina znanego nam z pierwszego sezonu pimpusia. Zdaje się, że było to równocześnie „ostatnie pożegnanie” obu panien, bo Duch i smoki muszą wrócić na ekran. Ach, ten budżet. Starczyło przynajmniej na kilka dobrych fragmentów bitwy morskiej. Kilka, bo więcej pracy zrobił tu operator niż specjalista od efektów. Pięknie jednak prezentowały się płonące okręty i dużo, dużo iskier, które robiły naprawdę dobry, gorący klimat. No i trzeba przyznać, że pięknie płynie ta Cisza, a zniszczone maszty też prezentują się niczego sobie. Gdyby tylko krew nie wyglądała jak wyciskany keczup… Troszkę można było się poczuć jak przy Ogniem i mieczem (przy całym szacunku dla hoffmanowskiego dzieła). Na plus należy zaliczyć z pewnością wykonanie szarej łuszczycy na ciele Joraha, o tym jednak wspomnę jeszcze w innej, być może bardziej pasującej kategorii. Tutaj warto nadmienić za to, że ropa była rzeczywiście pięknie odpychająca, że pozwolę sobie zastosować oksymoron. Do tej sceny będę jeszcze wracać.
Praca kamery i montaż (i triki narracyjne przy okazji)
Widać od razu zmianę stylu w porównaniu z poprzednim epizodem. Sporo zbliżeń ze zmianami ostrości i dynamicznych ujęć podczas bitwy. Z pierwszej kategorii można przypomnieć scenę, która zadziała się między Szarym Robakiem i Missandei – praca kamery doskonale pokazała niepewność Nieskalanego, osadzając dzięki zbliżeniu oraz zmianom ostrości akcję w jego głowie. Podobnie można odnieść się do sceny leczenia szarej łuszczycy; przeskakiwanie z Joraha na Sama w podobnej konwencji jak wyżej, bardzo ładnie ujmowało to, co działo się w ich głowach. Ponadto mieliśmy szansę obejrzeć sporo obrzydliwych kuracyjnych ujęć, a montaż zapewnił nam dodatkową wymiotną radość pod tytułem „strupy do zupy”. Pojawiła się także bitwa na wzrok i czy te oczy Nymerii mogą kłamać? Trwało to długo, a dziewczęta i tak się nie dogadały, choć trzeba przyznać, że miło sobie popatrzeć w psie ślepka. To uspokaja. Na sam koniec warto zahaczyć o bitwę morską, w której kamera miejscami wręcz latała. Przede wszystkim należy podkreślić, że pod względem zdjęciowym trudno tu cokolwiek zarzucić, bo było tak, jak być powinno – dynamicznie i chaotycznie (w sensie, sprawiające wrażenie panującego chaosu). Pojawiło się również ostatnie zbliżenie mające nam pokazać odzywającego się w Theonie Fetora. Widz nawet może mieć nadzieję, że Greyjoy będzie ratował swoją siostrę, a tu klops – krótka przemiana i skakanie, w którym Alfie Allen ma już wprawę, a potem scena jak z Titanica, tylko trochę cieplej i bez Rose. Przy okazji tych wszystkich iskier i ognia przypomniała mi się inna scena walki z pewnym stryjem i jego poplecznikami…
Muzyka
Znowu odgrzewane kotlety albo nic ciekawego. Panie Djawadi, pan się postara! Wariacji na temat motywu Starków mamy już na pęczki, teraz w skład utworów rewitalizowanych wchodzi The Light of Seven. Szkoda, że linia melodyczna taka sama, ale użyta zupełnie bez polotu w scenie w podziemiach. Nie wspomnę już o soundtracku z bitwy morskiej, bo na początku troszkę kiepsko, a potem kompletnie niezauważalnie. Może śpiewający Euron by coś pomógł? Na pewno by mu to nie zaszkodziło…
Stroje, makijaż, fryzury
I w tym elemencie nie dostajemy wiele nowego. Dornijki wyglądają jak w poprzednich sezonach, Olennę w czerni już widzieliśmy, Jorah bez koszu… trudno tu mówić o stroju, ale akurat w kwestii makijażu i nałożenia szarej łuszczycy na jego skórę, należałoby pogratulować. Właściwie pozostaje jedynie skórzany Randyll Tarly i Rick… Dickon oraz Euron w wydaniu „ku przygodzie”.
Rodzina Sama wyglądała dość surowo w swoich kubrakach. Widać, że w Reach też już pojawiły się pierwsze chłody. Za to Euron w swoim awanturniczym wydaniu przypominał nawet książkowego Victariona (tym bardziej, że broń podobna). Mamy lekką, całkiem zgrabnie wykonaną zbroję, która i tak na niewiele się zdaje, bo Greyjoy zostaje tyle razy dziabnięty wszystkim, co możliwe, że aż dziw bierze, gdy widzi się, w jakiej formie jest przy końcu sekwencji. No i te sztormiaki w ekipie atakującej…
Styl zmienił również niewidziany od pary sezonów piekarz, którego obiecano, czyli Gorąca Bułka. Proszę tylko spojrzeć na te fantazyjne loczki! Na koniec miło zauważyć przygotowanie Missandei do pożegnania (:>) z Szarym Robakiem – zimno na tej Smoczej Skale, nie da się ukryć, a ona paraduje w takiej nędznej sukienczynie. Gorąca krew zza Wąskiego Morza, nie ma co.
Scenografia i rekwizyty
Z miłych powrotów, widzieliśmy znów wnętrza karczmy na drodze do Królewskiej Przystani, a także podziemia Czerwonej Twierdzy. Również statki, o których wspominałam już wcześniej, wypadły niczego sobie, a o tym, co już znamy, nie ma właściwie co opowiadać. Bardziej interesujące w tym odcinku wydają się rekwizyty, a konkretnie dwie pięknotki.
Pierwszą jest pomnik Neda Starka dłuta jakiegoś domorosłego rzeźbiarza z Winterfell. Przypomina pomniki pewnego Wielkiego Polaka w każdym zakątku naszego kraju. Miał pewnie oddawać styl północy i nawiązywać do źródeł średniowiecznych, odczułam jednak pewien niesmak i obudziło się we mnie przekonanie, że można było to zrobić lepiej.
Drugim przepięknym elementem jest balista, z której wcale nie strzela się tak, jak to nam Pani Cersei zademonstrowała. Inna sprawa, że celem było jedynie pokazanie „jak to działa tak w ogóle”, a nie „jak to działa naprawdę”. A tak przy okazji, czy czegoś wam to nie przypomina…
PS Smocze czaszki piękne, ale Balerion trochę malutki…
Gra aktorska
Poprzednim razem nie skupiałam się aż tak na tym elemencie, ale tutaj aż trudno nie zwrócić uwagi na dwie perły, które po raz kolejny rozświetliły aktorski firmament swoim talentem. Mowa tu mianowicie o Jamesie Faulknerze i Alfiem Allenie (on już dawno powinien dostać Emmy za cuda, które wyprawia na ekranie). Pierwszy w roli Randylla Tarly’ego pokazał, po raz kolejny, jak ciekawą postacią jest ojciec Sama. No i ten głos! Kolana się uginają. O przemianie Alfiego Allena w Fetora ver. 2 już wspominałam, chciałam tylko podkreślić, jak samym spojrzeniem można wiele zrobić. Czekam tylko na kolejne pokazanie rozterek tej postaci, która nie potrzebuje tekstu, żeby pokazać, co się w niej dzieje. Iain Glen również zasłużył na pochwałę w pokazaniu bólu i obawy przed nim (to zrobił zwyczajnie wzorowo). Te strupy byłyby tylko obrzydliwe, a dzięki grze Szkota można było poczuć ciarki na plecach. Pilou Asbæk (Euron) sprawił, że prychnęłam śmiechem i właściwie dopiero od konfrontacji z Yarą wydawał się być taki, jakiego oczekiwałam.
Drugi epizod oferuje nam wszystko to, czego nie było w poprzednim (czyli wartką akcję), ale też sięga po długie sceny dialogowe i co rusz przeskakuje z miejsca na miejsce, nie dając nam odpocząć. Od strony technicznej można go generalnie wpisać na plus, choć niektóre śmieszne lub niezbyt udane fragmenty wciąż wprawiają w niesmak. W kolejnym odcinku powróci zapewne spokojniejszy ton i raczej nie doczekamy się wybuchów, ale kto wie… Scenarzyści lubią zaskakiwać.